Chen Defu był Chińczykiem z Mandżurii, Sam Sandi czarnoskórym jeńcem z Kamerunu, Paul Krenz wychowanym w Berlinie synem niemieckiego przedsiębiorcy, który I wojnę światową przywitał w kaiserowskim mundurze. Co ich łączyło? Wszyscy brali udział w powstaniu wielkopolskim. Po polskiej stronie.
fot. Ze zbiorów Fundacja „Warszawa1939.pl”
– Wujek był bardzo sympatycznym człowiekiem i świetnie mówił po polsku. Bez żadnego obcego akcentu. Pewnego dnia usłyszałem jednak, że tak naprawdę jest Chińczykiem! – wspomina Paweł Białkowski z Barcina. – Od tamtej chwili bardzo chciałem z bliska przyjrzeć się jego oczom. A nie było to łatwe, bo nosił ciemne okulary. Kiedy wreszcie się udało, byłem rozczarowany. Dziecięca wyobraźnia podpowiadała: oczy Chińczyka są tak bardzo skośne, że układają się niemal w dwie poziome kreski. Tymczasem oczy wujka były prawie takie, jak moje... – opowiada. Ów wujek to Chen Defu, przez kolegów zazwyczaj nazywany Zdzisiem – przybysz z Mandżurii, który został jednym z bohaterów powstania wielkopolskiego.
Chińczyk z Sokoła
Dziś już nie do końca wiadomo, w jaki sposób znalazł się w Polsce. Według najbardziej rozpowszechnionej wersji jako młody chłopak służył w rosyjskiej armii, gdzie był ordynansem kapitana Kazimierza Skorotkiewicza. Wspólnie trafili na wojnę przeciwko Japonii. Kiedy Skorotkiewicz dostał się do niewoli, wysłał Chen Defu do Polski. Chłopak miał przewieźć wiadomość do jego siostry, a jednocześnie zacząć nowe, lepsze życie. Ponieważ był sierotą, oficer doszedł do wniosku, że – czy to w Chinach czy w Rosji – czeka go raczej marny los. Inna wersja mówi, że Chen Defu był bagażowym Rosjanina, z którym w 1905 roku przybył do Warszawy, a potem po prostu zgubił się w wielkim mieście. Tak czy inaczej, Chińczyk wkrótce trafił pod skrzydła niejakiego Chojnackiego, który prowadził dużą fabrykę mebli. Kiedy wyuczył się fachu, pryncypał odesłał go do swojej rodziny w Wielkopolsce. Chen osiadł w Barcinie. Wkrótce otworzył tam własny zakład stolarski.
W Wielkopolsce szybko się spolonizował. Wtopił się w lokalną społeczność, przyjął chrzest, znalazł sobie polską żonę, wreszcie zmienił nazwisko. – Stał się Zdzisławem Józefem Czendefu, a jednocześnie polskim patriotą – wyjaśnia dr Marek Rezler, znawca historii powstania wielkopolskiego. – Zaczął działać w lokalnym oddziale Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, zaś w styczniu 1919 roku przyłączył się do powstańczych oddziałów – dodaje. Najpewniej z bronią w ręku szturmował Inowrocław, miał też walczyć w okolicach Łabiszyna i Rynarzewa.
W połowie lat 20. wystąpił o polskie obywatelstwo. Procedury związane z jego przyznawaniem trwały jednak aż dziewięć lat. – Wujek przeżył wojnę. W latach 50. został odznaczony Wielkopolskim Krzyżem Powstańczym. Przeprowadził się też z Barcina do Torunia. Wspólnie z ciotką przyjeżdżali jednak do nas w odwiedziny – wspomina Białkowski. Ostatecznie Czendefu miał doczekać sędziwej starości. Jak mówi Białkowski, zmarł w początkach lat 80. Niedawno w Poznaniu zrodził się nawet projekt, by upamiętnić go pomnikiem-ławeczką. Czendefu nie zasiadłby jednak na niej sam...
Sandi zapaśnik
Drugą postacią, która miałaby zostać uczczona w ten sposób jest Sam Sandi. – To były francuski żołnierz, jeden z trzech czarnoskórych powstańców, którzy walczyli o wolność Wielkopolski – tłumaczy dr Rezler. Sandi urodził się w Kamerunie. W czasie I wojny światowej otrzymał powołanie do francuskiej armii i znalazł się na froncie zachodnim. Niemcy wzięli go do niewoli i odesłali do obozu jenieckiego w Strzałkowie, nieopodal Słupcy. Kiedy powstańcy oswobodzili obóz, Sandi postanowił pójść z nimi. – Umiał prowadzić samochód, co nie było wówczas powszechne. Dlatego też został kierowcą w eskadrze wywiadowczej – podkreśla dr Rezler. Do dziś w internecie można oglądać jego zdjęcia w mundurze, z charakterystyczną powstańczą rogatywką na głowie, w otoczeniu kolegów z oddziału.
Szlak bojowy Kameruńczyka nie skończył się na Wielkopolsce. Jako ochotnik walczył on także w wojnie przeciwko bolszewikom, po czym zdecydował się zostać w Polsce na stałe. Osiadł w Warszawie. Początkowo pracował jako taksówkarz, szybko jednak zgłosił się do Cyrku Braci Staniewskich.
Pod koniec lat 20. była to jedna z najbardziej znanych instytucji rozrywkowych w Warszawie. Cyrk mieścił się w liczącej cztery piętra neorenesansowej budowli u zbiegu ulic Ordynackiej i Okólnik. Jedną z jego atrakcji były pojedynki zapaśników. Członkowie cyrkowego zespołu walczyli pomiędzy sobą, czasem też stawali oko w oko z siłaczami z zagranicy – najczęściej z Rosji. Potężnie zbudowany Sandi uchodził za jednego z najlepszych zawodników. Po kilku latach na arenie postanowił jednak zmienić swoje życie. Stało się tak za sprawą kobiety – zubożałej arystokratki Łucji Woźniak. Dawny powstaniec zakochał się, ożenił i przeniósł w okolice Torunia. Odtąd walczył dużo rzadziej, by w połowie lat 30. ostatecznie porzucić zapasy. Jednak Sandi niezbyt długo cieszył się rodzinnym szczęściem. Zmarł w 1937 roku, na ulicy w Poznaniu, najpewniej na skutek wylewu krwi do mózgu.
Innym znanym jeńcem I wojny światowej, który przystąpił do powstania był Włoch Novizzo Cittadini. – Choć z nim już sprawa nie była tak oczywista – przyznaje dr Rezler. – Cittadini po wyzwoleniu obozu zgłosił akces do jednego z oddziałów. Wiele się jednak nie nawojował. Zanim trafił na front, nieszczęśliwie postrzelił się podczas czyszczenia broni. Lekarze z lazaretu w Poznaniu bezskutecznie walczyli o jego życie. Ostatecznie rana okazała się śmiertelna – opowiada historyk. Włoch zmarł niedługo po podpisaniu polsko-niemieckiego rozejmu w Trewirze. Jego pogrzeb na terenie poznańskiej Cytadeli stał się okazją do wielkiej politycznej manifestacji. Obok tłumu mieszkańców, wzięli w nim udział przedstawiciele włoskiej delegacji wojskowej, a także przywódca powstania – generał Józef Dowbor-Muśnicki.
Tymczasem Sandi i Cittadini nie byli wyjątkami. – Wśród jeńców, którzy ostatecznie zdecydowali się walczyć po polskiej stronie byli między innymi Amerykanie, Serbowie, czy Anglicy – wylicza dr Rezler. Ale, co szczególnie zaskakujące, powstańców zdecydowała się również wesprzeć całkiem spora grupa żołnierzy niemieckich...
Prusak zmienia front
Koledzy mówili o nim Prusak. Ze względu na pochodzenie i język, którym się na co dzień posługiwał. Kiedy zdecydował się stanąć po ich stronie, najpewniej nie używał jeszcze polskiego. Po prostu nie potrafił, albo też znał bardzo słabo. – Paul Krenz urodził się w mieszanej rodzinie. Ojciec był Niemcem, matka Polką. Paul został jednak wychowany „po niemiecku” – opowiada prof. Janusz Karwat, historyk z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, specjalista od dziejów powstania wielkopolskiego. Krenz dorastał w Berlinie. Kiedy wybuchła wojna, dostał powołanie do 49 Pułku Piechoty. Walczył na froncie wschodnim, potem znalazł się w Wielkopolsce. Jego oddział stacjonował w Gnieźnie. W grudniu 1918 roku przeszedł na stronę Polaków. Brał udział w opanowaniu przez powstańców niemieckich koszar w Gnieźnie. Zorganizował kompanię karabinów maszynowych, współtworzył też 4 Pułk Strzelców Wielkopolskich. Walczył pod Kruszwicą i Inowrocławiem, Szubinem i Nakłem. – Dlaczego przystąpił do powstania po polskiej stronie? Dziś już trudno powiedzieć. Faktem jest, że uczestniczył w nim bardzo aktywnie – podkreśla prof. Karwat.
Potem Prusak, już jako Paweł Krenc, postanowił spróbować swoich sił w polskim lotnictwie. Ukończył Oficerską Szkołę Obserwatorów w poznańskiej Ławicy i wstąpił do 3 Wielkopolskiej Eskadry Bojowej, a następnie 15 Eskadry Wywiadowczej. W wielkopolskim wojsku miał już wówczas stopień porucznika. – W ówczesnym lotnictwie obserwator pełnił bardzo ważną funkcję. Ważniejszą od pilota, który w dwuosobowej załodze był kimś w rodzaju kierowcy. To obserwator czytał mapy i wydawał rozkazy. Miał stopień oficerski, podczas gdy piloci często bywali podoficerami – tłumaczy prof. Karwat. Wkrótce Krenc trafił na front wojny polsko-bolszewickiej. Tam został zestrzelony i uwięziony przez Rosjan. Po powrocie z niewoli nadal służył w lotnictwie.
U progu lat 30. w jego życiu doszło do kolejnego zwrotu. Najpierw odszedł z wojska, a potem wyjechał do Niemiec. Do Polski wrócił we wrześniu 1939 roku. W mundurze… Luftwaffe. – Zajmował się głównie szkoleniem niemieckich lotników. Potem zapewne trafił na front wschodni, gdzie został ranny. Do zdrowia dochodził w warszawskim szpitalu wojskowym – informuje prof. Karwat. W końcu Krenc, który ponownie stał się Krenzem, został przeniesiony do Holandii, gdzie w 1945 roku trafił na krótko do brytyjskiej niewoli. Zmarł dziesięć lat po wojnie, w swoim domu w Bawarii.
Kwestia wyboru
Losy Krenza były bardzo zawikłane, ale nie były wyjątkiem. – Podczas powstania wielkopolskiego zdarzało się, że Niemcy stawali po polskiej stronie – przyznaje prof. Karwat. – Niemiecki batalion na przykład walczył ramię w ramię z powstańcami pod Rawiczem. Wspólnie opanowali miejscowość Sarnowa. Takich przypadków było jeszcze co najmniej kilka – dodaje. Jak je tłumaczyć? – To złożona kwestia – zaznacza prof. Karwat. – Trzeba pamiętać, że ówczesne niemieckie państwo nie kończyło się na Prusach. W armii służyli przedstawiciele różnych landów, którym nie zawsze było z Prusakami po drodze – podkreśla. Niemcy przegrały wojnę, w ich wojsku panowało duże rozprężenie, zniechęcenie, tu i ówdzie wybuchały bunty, w kraju tliła się rewolucja... – O postawie poszczególnych żołnierzy często decydowały okoliczności, w jakich się w danej chwili znaleźli – twierdzi historyk.
Dla Niemców wywodzących się z Wielkopolski tożsamość często stawała się kwestią wyboru. Wielu z nich, podobnie jak Krenz, wywodziło się z mieszanych rodzin. Mieli polskich przyjaciół, współpracowników, często z Polakami łączyły ich przeżycia z frontu. Niedawno jeszcze przecież służyli wspólnie w pruskiej armii. – Kiedy w 1939 roku niemieckie oddziały wkraczały do Wielkopolski, wielu miejscowych Polaków było zdziwionych ich bezwzględnością i brutalnym zachowaniem. Ci, którzy pamiętali dawne czasy, często trwali w przeświadczeniu, że z Niemcami można się jakoś dogadać. – mówi dr Rezler. – W przypadku młodych, w pełni ukształtowanych przez nazizm, okazało się to niewykonalne. Starsi czasem byli jednak nieco bardziej pobłażliwi – tłumaczy historyk i przytacza historię Stanisława Thiela, dawnego powstańca wielkopolskiego z Ostrzeszowa. W początkach II wojny światowej został on przez Niemców aresztowany i skazany na śmierć. – Niemal w ostatniej chwili przed egzekucją życie ocaliła mu interwencja gen. Waltera von Reichenau, który był jego dowódcą w czasie służby w armii pruskiej. Thiel wraz z rodziną został deportowany do Generalnego Gubernatorstwa – opowiada dr Rezler.
Do dziś nie jest znana dokładna liczba obcokrajowców, którzy walczyli w powstaniu wielkopolskim. W niektórych publikacjach pojawiają się jednak szacunki mówiące o około 300 osobach.
autor zdjęć: Ze zbiorów Fundacja „Warszawa1939.pl”
komentarze