Żołnierze 18 Dywizji Zmechanizowanej pełnią służbę na odcinku polsko-białoruskiej granicy biegnącym przez rzekę Bug. Jakim zadaniom muszą sprostać? Sprawdziliśmy. Odwiedziliśmy ich na posterunkach, towarzyszyliśmy także w czasie patrolu. – Tu jest raczej spokojnie, ale nie tracimy czujności, aby ktoś nie próbował tego wykorzystać – mówią „Polsce Zbrojnej” wojskowi.
Kilka tygodni temu na polsko-białoruskiej granicy doszło do dramatycznej sytuacji. W rzece Bug zginął migrant, który miał zostać wepchnięty do wody przez funkcjonariusza białoruskich służb. Od tego czasu w tym rejonie jest dosyć spokojnie. – Żołnierze, którzy stacjonują na terenach przygranicznych w okolicach Bugu, odnotowują obecność migrantów czy białoruskich pograniczników, jednak nie są to tak liczne grupy jak na odcinku lądowym granicy. Są to raczej pojedyncze przypadki, mamy wrażenie, że Białorusini raczej sprawdzają, jak w danej sytuacji zareagujemy i na co mogą sobie pozwolić – mówi mjr Przemysław Lipczyński, oficer prasowy 18 Dywizji Zmechanizowanej, która odpowiada za zabezpieczenie odcinka polsko-białoruskiej granicy przebiegającej wzdłuż Bugu. – Rzeka jest z jednej strony naturalną barierą zabezpieczającą granicę, ale z drugiej może doprowadzić do niebezpiecznych sytuacji. Jest głęboka, ma szybki nurt, więc gdyby ktoś usiłował ją przepłynąć, może dojść do tragedii. Ponton czy łódka może się wywrócić, a woda ma tak niską temperaturę, że żaden człowiek tego nie wytrzyma. Dlatego cały czas tu jesteśmy, aby w razie czego zareagować i nie dopuścić do takiej sytuacji – mówi „Maniek”, jeden z wojskowych, którzy pełnią służbę na terenach przygranicznych (ze względów bezpieczeństwa podajemy pseudonimy żołnierzy).
A jak wygląda ich codzienna służba? Reporterzy „Polski Zbrojnej” mogli sprawdzić to osobiście. Naszą wizytę na terenach przygranicznych rozpoczęliśmy od odwiedzenia posterunków znajdujących się nad Bugiem. Większość z nich jest zbudowana z drewna i osłonięta materiałami, które mają chronić przed wiatrem i deszczem. Na każdym jest rozpalone ognisko lub stoi koksownik, przy których można się ogrzać. Czasami znajdują się też świąteczne akcenty, wystrugane z drewna ozdoby lub po prostu ubrane choinki. – Tradycja musi być zachowana, nawet w polowych warunkach – mówi jeden z wojskowych stacjonujących na posterunku. Przy kolejnym z ognisk razem z żołnierzami siedzi… kot. – Wędruje od ogniska do ogniska. Chyba chce się ogrzać, bo jedzenia to ma już ewidentnie dość – mówi z uśmiechem szeregowy.
Takie polowe posterunki służą żołnierzom nie tylko do prowadzenia obserwacji, są też miejscem, gdzie mogą zjeść posiłek czy po prostu odpocząć. Bo większość czasu spędzają na patrolowaniu terenów przygranicznych. W czasie prowadzenia takich działań spotkaliśmy m.in. „Dżelkę” i „Czosnka”. – Obserwujemy, co dzieje się w terenie, sprawdzamy, czy concertina nie została uszkodzona. Zdarza się, że po drugiej stronie widzimy patrole białoruskich służb, ale nie dochodzi do niepokojących zdarzeń. Co prawda przyglądają się, co robimy, ale w zasadzie oni mają taką robotę jak my, więc nie czujemy zagrożenia – mówi szeregowy „Dżelka”. – Ale to nie oznacza, że można pozwolić sobie na dekoncentrację. Wręcz przeciwnie, musimy cały czas być skupieni, aby ktoś nie próbował wykorzystać naszej nieuwagi – dodaje kobieta.
„Czosnek” zaś opowiada nam o zwierzętach, których w okolicy nie brakuje. – Często słyszymy bobry wskakujące do wody czy kaczki zrywające się do lotu. Można też zauważyć lisa – mówi. Zaznacza, że o ile w dzień prowadzenie patroli nie jest dla żołnierzy wyzwaniem, o tyle w nocy sytuacja wygląda zupełnie inaczej. – Wtedy wyostrzają się wszystkie zmysły. Każdy szmer, szelest bardzo dobrze słychać. Gdy gaszę latarkę, aby spojrzeć przez noktowizję, robi się trochę nerwowo – opowiada.
I rzeczywiście, w nocy jedynym źródłem światła na pasie granicznym są maszty oświetleniowe, w oddali widać zaś płonące ogniska. – O tej porze musimy mieć wzmożoną czujność. To bardzo ważne, aby być wypoczętym i dobrze ubranym, bo temperatury nie rozpieszczają – mówi szeregowy, którego spotykamy na nocnym patrolu. – Kryzys pojawia się około trzeciej–czwartej w nocy. Wiadomo, że wówczas człowiek chciałby spokojnie posiedzieć przy ognisku, ale to bardzo ważne, aby właśnie wtedy się poruszać – podkreśla.
Gdy nagle po drugiej stronie rzeki pojawiają się światła latarek, żołnierz ucina naszą rozmowę. Chwyta za sprzęt noktowizyjny, a po chwili idzie złożyć meldunek przez radio.
Nie chcemy przeszkadzać, idziemy dalej. Po przejściu kilkudziesięciu metrów spotykamy „Denzela” i „Krzywiego”. Oni patrolują las. – Najgorsza jest niska temperatura. Ale jesteśmy dobrze ubrani, mamy termosy z kawą, damy radę. Najważniejsze, że jest spokojnie – mówi jeden z żołnierzy. – Jesteśmy już zahartowani. Realizacja zadań w takich warunkach to dla nas po prostu kolejne doświadczenie – dodaje „Krzywi”.
Takie patrole żołnierze pełnią po kilkanaście godzin na dobę. Później wracają do miejsc swojego zakwaterowania, gdzie mogą odpocząć. Wojsko ulokowało ich w znajdujących się w okolicy Bugu pensjonatach, domach pielgrzyma czy po prostu w świetlicach. W jednej z nich zadomowili się wojskowi logistycy, którzy zorganizowali sobie także kuchnię polową, mogą w niej przygotowywać posiłki dla swoich kolegów. Podkreślają, że warunki ich nie zwalniają z tego, żeby wszystkie posiłki spełniały wyśrubowane normy, nie tylko te związane z kalorycznością. – Menu jest bardzo dokładne. Na przykład obiad musi składać się z dwóch dań, czyli zupy, kawałka mięsa, ziemniaków lub kaszy, surówki, do tego dochodzi coś słodkiego, napój, no i woda – opowiada „Dmosiu”. „Kęsior” dorzuca, że chodzi jeszcze o odpowiednią temperaturę dań, np. zupa musi mieć 65 stopni Celsjusza, a drugie danie – 63. – To istotne, zwłaszcza że jedzenie trzeba przetransportować w miejsce stacjonowania poszczególnych pododdziałów. Dlatego korzystamy z termosów, które pozwalają nam taką temperaturę utrzymać – mówi.
Logistycy przygotowują posiłki każdego dnia. To powoduje, że ich kuchnia pracuje niemal całą dobę. – W zasadzie działamy tak, jak byśmy to robili na poligonie. Jedyną różnicą jest to, że tu otaczają nas cywile. Ale to bardzo sympatyczne, bo spotykamy się z wieloma miłymi gestami. Ostatnio odwiedził nas proboszcz tutejszej parafii, który wręczył nam świąteczne obrazki i opłatek – opowiada „Dmosiu”.
Mimo że żołnierze pełniący służbę na terenach przygranicznych mają zapewnione dobre warunki, z uwagi na wykonywane zadania i rozłąkę z bliskimi przez cały czas czuwa nad nimi psycholog. Prowadzi grupowe zajęcia profilaktyczne, ale jest także w gotowości, gdyby któryś z wojskowych potrzebował porady indywidualnej. – Najważniejsze jest to, aby osoby, które mogą się znaleźć w trudnej sytuacji, wiedziały, jak sobie z nią poradzić. Bo stres pojawia się wtedy, kiedy zaczynamy czuć niemoc – mówi jedna z psycholożek. Zaznacza, że wówczas pomóc może właśnie rozmowa z drugą osobą, kolegą, przełożonym, kimś bliskim albo właśnie ze specjalistą. – Ważna jest także motywacja. Osoby, które zaczynają służbę w wojsku, chcą strzec niepodległości kraju. Żołnierze, którzy tu służą, wiedzą, dlaczego zostali skierowani do takich działań, i są przekonani o ich słuszności. To na pewno ułatwia obniżenie poziomu stresu – zaznacza.
Na razie nie zanosi się na to, żeby służba żołnierzy na terenach przygranicznych miała się zakończyć. W jednostkach do pełnienia zadań związanych z uszczelnianiem polsko-białoruskiej granicy cały czas przygotowują się kolejni wojskowi. Czy nie zaburza to programu szkolenia? – Podczas służby na granicy żołnierze wykonują wiele niezbędnych wojskowych zadań. To dla nich też forma szkolenia. Każdy czołgista czy piechociniec musi przecież wiedzieć, jak się maskować czy prowadzić obserwację, to po prostu część naszego fachu – mówi dowódca zgrupowania. – A dzięki temu, że pododdziały na granicy się zmieniają, szkolenie w jednostkach może cały czas trwać – zapewnia.
autor zdjęć: Michał Niwicz
komentarze