Przeprawiał się przez rzeki i bagna, wędrował po tropikalnych lasach, uczył się zasad przetrwania i technik walki w południowoamerykańskiej dżungli. Żołnierz Jednostki Wojskowej Agat wziął udział w morderczym szkoleniu w Gujanie Francuskiej. Prowadzili je instruktorzy Legii Cudzoziemskiej.
W Gujanie Francuskiej, gdzie swoją siedzibę ma 3 Regiment Legii Cudzoziemskiej, szkolą się żołnierze z całego świata. Od kilku lat do Ameryki Południowej jeżdżą także polscy specjalsi. Nie wszyscy jednak kończą ten morderczy kurs. Tobie się udało.
„Lewy”, żołnierz JW Agat: Tak, jestem bardzo szczęśliwy, że ukończyłem to szkolenie i znalazłem się w gronie najlepszych, wyróżnionych odznaką pamiątkową „Jaguar”. To wiele dla mnie znaczy.
Zacznijmy od początku. Do Gujany poleciałeś w lutym…
Tak, a o swoim wyjeździe dowiedziałem się zaledwie miesiąc wcześniej. O kursie „Jaguar” prowadzonym przez legionistów z 3 Regimentu marzyłem jednak od dawna. Interesuję się survivalem, w przyszłości chciałbym też zostać instruktorem SERE (survival, evasion, resistance, escape – przetrwanie, unikanie, opór w niewoli oraz ucieczka – przyp. red.).
Nie miałem zbyt wiele czasu na przygotowania, ale wystarczyło, by skompletować najlepszej jakości sprzęt. Kupiłem buty, ponczo, hamak, płachtę biwakową i wiele innych rzeczy, które miały mi pomóc w przetrwaniu w dżungli. Kurs odbywa się w porze deszczowej, warunki są ciężkie, więc dobry ekwipunek ma tam kluczowe znaczenie. Gdy w lutym wylądowałem na lotnisku w Gujanie, uderzył mnie upał. Było to dziwne wrażenie, bo 12 godzin wcześniej miałem na sobie kurtkę zimową. W Polsce na ulicach przecież leżał śnieg.
Gdzie odbywa się szkolenie?
Niedaleko Kourou w północnej Gujanie, nad Atlantykiem. W tegorocznej edycji „Jaguara” wzięło udział 37 wojskowych z całego świata, m.in. Francuzi, Niemcy, Słowak, Hiszpan, Kanadyjczyk, Belg, a także żołnierze z Australii, Panamy, Surinamu i Brazylii.
O szkoleniach prowadzonych przez Legię Cudzoziemską krążą legendy. Rygor, mordercze tempo, wyśrubowane wymagania. Niektórzy mówią, że do Legii trafia się za karę, Ty byłeś ochotnikiem. Jak wyglądał kurs?
Szkolenie podzielone jest na kilka etapów. Pierwsza część przypomina naszą unitarkę, bo oprócz obowiązujących zasad poznawaliśmy podstawy działania w dżungli i uczyliśmy się francuskiego.
Mieliście kurs językowy?
Tak, mocno przyspieszony (śmiech). Nauka wygląda tak: instruktor krzyczy coś do ciebie po francusku, jeśli nie rozumiesz, to robisz kilkadziesiąt pompek. Dalej krzyczy, a ty dalej nie rozumiesz. To robisz znowu kilkadziesiąt pompek. Aż zrozumiesz i zapamiętasz.
A inne etapy kursu?
Dla mnie najgorszy był kolejny etap, tzw. utwardzanie. Mieliśmy zajęcia od 4 rano do 23. Każdy dzień rozpoczynaliśmy od drobiazgowego sprawdzenia wyposażenia i 10-kilometrowego biegu z obciążeniem. Potem przez wiele godzin wykonywaliśmy zadania w ciągłym biegu: robiliśmy setki ćwiczeń fizycznych i rywalizowaliśmy na organizowanych w dżungli torach przeszkód, pokonywaliśmy też rzeki wpław i robiliśmy mosty linowe. Na koniec dnia, gdzieś około godziny 23., legioniści wskazywali nam miejsce noclegu. Wcześniej jeszcze była chwila na kąpiel w rzece i pranie przepoconych mundurów. W Gujanie było duszno, parno, bardzo gorąco. Przez większość czasu padał deszcz, więc jeśli nie byliśmy mokrzy od deszczu, to byliśmy mokrzy od potu. Mundur kleił się do ciała, podobnie jak błoto, rośliny i insekty. Ta kąpiel w rzece to był najprzyjemniejszy moment. Ale nie będę krył, było ciężko. Podczas tych pierwszych dwóch tygodni schudłem 10 kilogramów!
Odpadł ktoś?
Wtedy jeszcze nie. Daliśmy radę wszyscy. Potem jednego kolegę ukąsił wąż i z powodu silnej reakcji alergicznej wylądował w szpitalu. Inny zachorował na dengę i też pożegnał się z kursem.
Głównym celem „Jaguara” jest przygotowanie żołnierzy do działania w dżungli. Jak wspominasz survival w tropikalnym lesie?
Było super! Początkowo legioniści pokazywali nam, jak poruszać się w gęstym lesie, które palmy nadają się na przygotowanie schronienia, uczyli, co nadaje się do jedzenia, a co jest trujące. Pokazywali, jak polować, łowić ryby, łapać kajmany.
Podkreślali, że w dżungli zagrożeniem może być wszystko, tak jak wszystko może stać się pożywieniem. Człowiek też. Dla mnie ważne było to, że mogłem na własnej skórze przekonać się, jakim wyzwaniem jest przetrwanie w dżungli. Pokonanie na przykład jednego kilometra zajmuje tam średnio godzinę, bo drogę trzeba torować sobie maczetami. Wszystko jest mokre, więc wyzwaniem jest rozpalenie ognia. Trudność sprawia także polowanie. Nie jest też łatwo o odpoczynek. Nie możesz biwakować na ziemi ze względu na węże, jaszczurki i skorpiony, więc śpi się tylko w hamaku.
Jakie zadania wykonywaliście?
Najpierw wykonywaliśmy zadania pod okiem instruktorów i działaliśmy na ich komendę. W pewnym momencie wywieźli nas w górę rzeki i… zniknęli. Musieliśmy poradzić sobie sami, choć nie wiedzieliśmy, jak długo ten test potrwa. Legioniści kazali nam wykonać schronienie, polować, rozpalić i utrzymać ognisko.
Udało się?
Udało, choć było to okupione ogromnym wysiłkiem. Początkowo szło nam koszmarnie. Lał deszcz, nie mogliśmy utrzymać ogniska, ciężko nam było też znaleźć palmy, z których można wykonać schronienie. Z polowaniem nie było wcale lepiej. Z liany zrobiliśmy wędkę, a z kawałka drutu haczyk, ale rzeka w naszym regionie była bardzo uboga, więc ciężko było coś złowić. Żywiliśmy się więc miąższem z pnia palmy kumu-kumu. Nie mieliśmy w ogóle siły i energii do działania. Po tygodniu wrócili instruktorzy, by ocenić nasz stan i efekty pracy. Zaliczyliśmy i mogliśmy kontynuować szkolenie podczas kolejnego etapu – tzw. fazy combat. I to według mnie była najbardziej wartościowa część szkolenia.
Dlaczego?
Bo wszystko, czego uczyliśmy się do tej pory, należało teraz wykorzystać. Samodzielnie planowaliśmy i wykonywaliśmy misje bojowe. Każdy sprawdził się też w roli dowódcy. Prowadziliśmy różnego rodzaju rajdy w dżungli i organizowaliśmy zasadzki na budynki lub pojazdy. Działaliśmy w dzień i w nocy. Nie było to proste. W Polsce wspierają nas drony, snajperzy, zwiadowcy. Tu byliśmy sami. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Niekiedy podczas jednej misji musieliśmy przemierzyć kilkanaście kilometrów. Trzeba więc było planować dodatkowe postoje, zdobywać na trasie jedzenie, a przy tym działać skrycie, tak by przeciwnik nie wykrył naszej obecności.
Etap „combat” kończył się certyfikacją. Ten ostatni sprawdzian został podzielony na dwie części i wpisany w ćwiczenia taktyczne 3 Regimentu Legii Cudzoziemskiej. Pierwsza część odbywała się na Martynice, druga w Gujanie.
Szkolenie z piekła rodem.
Dla wielu moich kolegów tak, bo mówili, że za nic w świecie nie wróciliby do Gujany. A ja mógłbym i to nie raz. Zakochałem się w dżungli.
Było niebezpiecznie?
Cały czas można było nabawić się kontuzji albo rozchorować. W tych trudnych warunkach trzeba było też zadbać o higienę. Kąpaliśmy się w rzekach, zęby myliśmy węglem drzewnym. Musieliśmy również namęczyć się, by zdobyć jedzenie. Pamiętam, że od momentu wyjścia na polowanie do zjedzenia kajmana minęły cztery doby. Ale smakował wyśmienicie. Zdarzały się też niebezpieczne sytuacje, gdy tuż przede mną przy ognisku przemaszerował czarny skorpion lub gdy z rzeki wyłowiłem węgorza elektrycznego.
A instruktorzy? Wspierali was, czy raczej demotywowali i zachęcali do rezygnacji ze szkolenia?
Dla mnie bardziej demotywujące były warunki klimatyczne, temperatura i wilgotność powietrza. Instruktorzy byli rygorystyczni, ale wszystkich traktowali jednakowo surowo. Podczas całego kursu każdy uczestnik był obserwowany i oceniany, ale dopiero ostatniego dnia dowiedzieliśmy się, kto był czyim „aniołem stróżem”.
W 3 Regimencie Legii Cudzoziemskiej poznałem fantastycznych ludzi, także Polaków, którzy tam służą. Jestem im bardzo wdzięczny, bo od początku czułem się otoczony opieką. Gdy tylko mogli, starali się mi pomagać, w jednostce nigdy nie brakowało mi wody czy jedzenia. Dzięki nim w Gujanie miałem także namiastkę Świąt Wielkanocnych. Mieliśmy wówczas jeden dzień przerwy w szkoleniu, a Polacy z Legii zaprosili mnie na świąteczne śniadanie. To było coś.
W jaki sposób wiedzę zdobytą w Ameryce Południowej wykorzystasz w Polsce?
Żołnierze wojsk specjalnych muszą być przygotowani do działania w każdych warunkach terenowych i klimatycznych. Jestem przekonany, że zdobyta w Gujanie wiedza zaprocentuje. Jestem teraz przygotowany do prowadzenia działań, także operacji specjalnych, w środowisku tropikalnym. I choć klimat w Europie jest zupełnie inny, to kurs „Jaguar” przygotował mnie również do działania w trudnym terenie w naszej szerokości geograficznej.
„Lewy” jest żołnierzem Jednostki Wojskowej Agat. Służy w stopniu podoficera. W Wojsku Polskim związany jest od dziesięciu lat, z tego sześć spędził w wojskach specjalnych.
autor zdjęć: 3REI/ Légion Étrangère Défense, arch. JWA
komentarze